wtorek, 25 lipca 2017

Jeden powód.

Nagle ten sam salon, który był świadkiem naszych rozmów trwających do rana, narodzin tylu melodii, tylu tekstów, zamieniono na plan filmowy. A my, aktorzy obsadzeni w głównych rolach, mieliśmy do odegrania scenę końcową: łamiące serce rozstanie kochanków wśród płomieni pożerających dom. Może tylko naiwnie grałam na czas, próbując opóźnić nieuniknione. Wypowiedziałam te kilka kwestii, wyreżyserowanych czy nie, bez znaczenia; Dorian tylko słuchał, obserwował i milczał. Na moje usta cisnęło się dramatyczne „dlaczego to robisz?” (w drugim ujęciu, po korekcji scenariusza: „dlaczego robisz to nam?”, w trzecim: „czy to już nic dla ciebie nie znaczy?”, w czwartym: „do kurwy nędzy, powiedz coś!” ). Wtedy chyba jeszcze nie docierało do mnie, że to się działo naprawdę, to nie był film, tylko nasza rzeczywistość. To był nasz koniec, a on milczał.
Milczał.
Tak dobitnie milczał, a ja w myślach, obdarta z resztek dumy, pozbawiona godności, błagałam go na kolanach, żeby otworzył usta i powiedział cokolwiek! Choćby skinął głową, przytaknął, zaprzeczył, zaklął rzeczywistość, przerwał tę nieznośną ciszę. Nic. Niewzruszony. Tylko w moim gardle gula wielkości jabłka uciskała struny głosowe. Tylko mój oddech coraz płytszy, nierównomierny, tylko w moich oczach łzy – tak właśnie miał mnie zapamiętać? Słabą, pokonaną, żebrzącą? Nie mogłam przecież poddać się bez walki.
        – Dałeś mi muzykę. Dałeś mi mój głos, moje melodie, a teraz zmuszasz, żebym o tym wszystkim zapomniała – wymawiałam każde słowo powoli i szeptem; tylko tak mogłam sobie zagwarantować, że powiem wszystko, co chciałam mu powiedzieć, a głos nie odmówi mi posłuszeństwa, załamując się w pół zdania. – Czy ty nie rozumiesz tego? Nie istnieję bez ciebie. Jesteś powodem, dlaczego w ogóle śpiewam. Każdy dźwięk, każda pojedyncza nuta jest do ciebie i o tobie. Nigdy nie wychodziły ze mnie tak prawdziwe melodie, odkąd poznałam ciebie. Obudziłeś we mnie coś, stworzyłeś mnie od nowa. Jesteś moją muzyką.
      Był dla mnie więcej niż artystą, więcej niż mistrzem, nauczycielem, ojcem, przyjacielem, kochankiem. On był mną, a ja nim. Nasze dusze były takie same, uszyte jedną ręką, z tej samej nici. Ktoś musiał nas rozdzielić dawno temu, a potem umieścił w osobnych naczyniach w różnych punktach w czasie, odległych od siebie o prawie dwie dekady. Szukaliśmy się całe nasze życie, czekając w nieskończoność na moment, kiedy się spotkamy. Moment, który mógł nigdy nie nadejść! A my i tak czekaliśmy; a teraz on nie mógł otworzyć ust, by chociaż powiedzieć „zostań” albo „odejdź na zawsze”.
          Ciężko czytało się z jego twarzy: po prostu patrzył mi w oczy i stał, zastygły w czasie. Czas  zawsze był dla nas tylko iluzją, nigdy nie istniał naprawdę. Teraz bardziej niż kiedykolwiek miałam wrażenie, że nasze życie nie istniało poza tą chwilą: tylko my, tylko tu i teraz. Od zawsze staliśmy w tym pokoju, zawsze w półmroku, zawsze z odgłosami fal rozbijających się o brzeg gdzieś w tle, zawsze z aksamitnymi melodiami Billa Evansa dobiegającymi gdzieś z góry sypialni. On zawsze milczący, ja zawsze na krawędzi krzyku. Liczył się tylko ten moment, ten wymiar, wszystko inne było złudzeniem.
– Nie istnieję bez ciebie – podsumowałam krótko. Z miliona wyznań, deklaracji, pogróżek i błagań, które cisnęły mi się na język, jedynie to było warte wypowiedzenia na głos.
 Miałam tyle pytań... Dlaczego on już się poddał? Dlaczego nawet nie próbował mnie zatrzymać, po prostu pozwalał mi odejść? Czy wiedział więcej ode mnie? Czy doświadczenie nauczyło go, że tak właśnie powinien zrobić: uwolnić mnie? Oboje wiedzieliśmy, w co się pakujemy. Nawet jeśli nigdy nie było nam pisane żyć długo i szczęśliwie, to nie wierzę, że mój jeden błąd i jego jeden błąd zsumowane całkowicie przekreślały nas.
– Nie muszę tego robić.
Uchylałam mu kolejne okno, kolejną furtkę, w nadziei, że zrobi cokolwiek, powie cokolwiek. Wystarczyłoby jedno słowo, a odkręciłabym wszystko, znalazłabym odpowiedni paragraf, wycofałabym się z kontraktu, wycofałabym się z tego całego show-biznesu, rzuciłabym to w cholerę, wszystko, bo wszystko było nic nie warte, w porównaniu z tym, co mieliśmy razem. Nie muszę jechać do Nowego Jorku, nie muszę grzęznąć w pięcioletnim kontrakcie, nie muszę mieć kariery, nie muszę tak żyć.
Jeśli coś musisz, to to już nie jest blues.
– Ale chcesz? – To pytanie nie miało poprawnej odpowiedzi. Poczułam łzy wypływające z kącików oczu jak górskie strumienie. Nie miałam już wystarczająco silnej woli, by je powstrzymać.
– Daj mi powód i zostanę. Tylko jeden.
Zbliżył się, ujął moją twarz w swoje szorstkie dłonie i kciukami delikatnie otarł łzy. Patrząc na niego z tak bliska w końcu zauważyłam, jak jego oczy zaszkliły się w półmroku, a wargi zadrżały.
– To co mam, nie wystarczy – wyszeptał, a moje serce przestało bić.